31 grudnia 2014

O świętach po świętach, międzyczasie i nowym roku, czyli misz-masz mijających dni

Z góry przepraszam za chaos i nieskładność zdań, ale piszę w strasznym pośpiechu :)

Święta minęły zaskakująco dobrze, choć zwyczajnie w sumie, żadne moje wyobrażenia się nie spełniły, ale poczułam trochę tej magii, o którą mi chodziło przecież. Do samej kolacji wigilijnej przeklinałam wszystko, na czym świat stoi. Męczyłam się strasznie i nie, nie z nadmiarem obowiązków, a z emocjami. Płakałam, klęłam, dopadały mnie złe myśli, o których nie przystoi myśleć podczas świąt szczególnie, ostatecznie stwierdziłam, że "mam to gdzieś, nie będę się ładnie ubierać do posiłku, nie będę czytać biblii, nie będę się starać w ogóle". Stwierdziłam to po kilkudniowym kryzysie, po zapakowaniu prezentów i ubraniu choinki. Stwierdziłam bez sensu, bo postarałam się, tylko inaczej, niż zwykle. Pakując te drobiazgi mimowolnie uśmiechałam się do siebie, dla mnie nie były zaskoczeniem, ale widząc miłe zaskoczenie rodziny, rosło serducho. Gdy zabraliśmy się za składanie życzeń, uszło ze mnie wszystko, co złe. Wszystkie te słowa, niektóre oklepane, niektóre bardzo potrzebne, były takie szczere, niewymuszone nawet, o. Wtedy to doceniłam, zawsze doceniam, ale moje ostatnie niezbyt dobre myśli zdawały się być coraz bardziej prawdziwe, im bardziej w nie wierzyłam. Chcąc czegoś innego, zapominamy o tym, co mamy obok siebie. I nawet, jeśli to nie to, czego pragniemy, to nie oznacza, że nie możemy znaleźć w tym czegoś pozytywnego, nie oznacza, że nie możemy docenić. Największą radość znalazłam w istnych błahostkach, serio. W oglądaniu "Kevina" po raz setny z tatą, śpiewania kolęd z Iriną w kuchni (czego nigdy nie robiłyśmy, tak właściwie), we wspólnym obiedzie bożonarodzeniowym , w rozmowach na te same tematy z gośćmi, w rodzinnej alienacji od świata w drugi dzień świąt (jak to ładnie brzmi), kiedy byliśmy sami dla siebie. Niby robiliśmy wszystko to, co każdego innego dnia, ale jakby tak... milej, bardziej rodzinnie. Radość odnalazłam też w słowach przeróżnych, szczególnie tych od mojego Strzelca, z którym świąt nie spędziłam i sylwestra niestety też nie spędzę, dlatego też słowa: "(...) moim prezentem na święta po świętach będzie to, że razem zamieszkamy, będziesz moją Gwiazdką każdego dnia" jakoś tak sprawiły, że poczułam się lepiej, takich słów potrzebuję, zwłaszcza, gdy stąpam po nie do końca pewnym gruncie. Cóż, magia świąt zadziałała, mimo wszystko.

Święta się skończyły, nowy rok tuż tuż, a ja na nic nie mam czasu. Wszystko dlatego, że 2015 będzie nowy w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nowe życie, mogłabym rzec. Nowe miejsce, nowi ludzie. Wyzwania, zmiany, przyzwyczajenia. O co właściwie chodzi... ano, chodzi o to, że: "(...) razem zamieszkamy". Jakoś na początku grudnia Strzelec zapytał, czy nie chciałabym z nim zamieszkać w Krakowie, mimo, iż szukał czegoś jednoosobowego. Miałam obiekcje, nie powiem, że nie, bo wiadomo... ja bez pracy, bez grosza przy duszy, i ta nasza skomplikowana relacja, która była głównym powodem moich wątpliwości. Cóż, zawsze skupiałam się bardziej na sercu niż rozsądku. Ostatecznie stwierdziłam, że przecież nie mam nic do stracenia, że "damy sobie radę", że mogę tylko zyskać, że to przecież szansa. Szansa nie tylko na wyrwanie się z tego smutnego miasteczka, a szansa dla nas, dla naszego związku, dla miłości, która jest, która może się pojawi. Wiem, że łatwo nie będzie z tysiąca różnych powodów, ale będąc na  przysłowiowym samym dnie, mogę jedynie piąć się ku górze, prawda? Przecież warto zaryzykować, gdy ktoś wyciąga pomocną dłoń i zrzuca linę, by cię uwolnić. Z całej duszy wierzę, że się uda, że naprawdę możemy dać sobie radę, że to pomoże, bo co z tego, że wszystko nowe, skoro miłość jest ta sama, niezmienna? Kiedyś napisałam, że każdy zasługuje na drugą szansę. Dałam ją. Wspólne życie jest kolejną szansą, dla nas, dla tego, co jest między nami. Czasem trzeba podjąć ryzyko, by dostrzec w nim "lepszą przyszłość", a ja... cóż... podjęłam ryzyko z końcem listopada, podejmę z końcem grudnia. Właściwie podjęłam wcześniej, ale dopiero teraz zaczynam to naprawdę czuć. Bo za jakieś 50h zacznę nowy rozdział w swoim życiu, to minie w mgnieniu oka przecież.

Dziś sylwester, którego spędzę na tak zwanej "białej sali" i wiecie co? Nigdy nie cieszyłam się z tego, że ten dzień będzie taki domowy, totalnie na luzie, w kapciach, bez makijażu i w dresie. Nie mam czasu, by się smucić, że nie powitamy nowego roku razem, bo ten sylwestrowy luz jest przełomowy. A potem będę miała u boku ukochaną osobę każdego dnia, to najważniejsze, zwłaszcza, gdy jest się w związku na odległość. Będę miała u boku AR, za częstszymi spotkaniami z nią tęskniłam od tak dawna, a nieraz już miałyśmy razem mieszkać. Teraz może mieszkać razem nie będziemy, ale za to będziemy mieć siebie nawzajem na wyciągnięcie ręki. Jest też kilka blogowych duszyczek, z którymi w końcu się spotkam, mimo, że teraz nie mam daleko, ale wiadomo jak jest i jak ciężko zgrać się czasem. Sylwester i nowy rok to dni, w których  skupiam się tylko i wyłącznie na przeprowadzce, nawet nie straszne mi ładowanie tych wszystkich szpargałów do pudeł, pudełeczek.

Krótko podsumowując, 2014 był naprawdę wspaniałym rokiem, sama się dziwię, że tak mi się udał. Wyłączam z tego większość listopada, wiadomo dlaczego, jednak poza tym było pięknie. Osobiście poznałam Strzelca po tylu latach znajomości, jeszcze się w nim zakochałam, więc... :) Wróciłam na nowo do prowadzenia bloga, odnowiłam sporo wirtualnych znajomości, zdobyłam nowe, równie cudowne, niektóre nawet przeniosłam do realnego świata (Lusia, pamiętaj, pójdziemy na grzańca, jak już będę w Krakowie!), niektóre zakończyły się nagle, niespodziewanie... Odwiedziłam moje ukochane góry aż dwa razy, zdobyłam zawód, na którym bardzo mi zależało, cieszyłam się, że w końcu coś mi wyszło (a że to zawód, w którym trudno znaleźć pracę to inna sprawa), spotkałam się z Asią po ponad dwóch latach niewidzenia... i wiele, wiele innych dobrych wspomnień, których w tym roku było wyjątkowo dużo. Możecie wierzyć albo nie, ale nigdy nie podsumowałam żadnego roku "wspaniałym" ani jakkolwiek podobnie. Z reguły było "ujdzie", ewentualnie "dobrze", ale żeby "wspaniale"? Co to, to nie. Wiadomo, nie zawsze było pięknie, było trochę trudnych chwil, chwil, które wbijały nóż w serce (tak, najwięcej i najboleśniej w listopadzie), ale czasem dobrze jest zamknąć oczy i nie widzieć tego, co tak raniło, a skupić się tylko na tym, co wywoływało uśmiech na twarzy. To potrafi pomóc, choć tak trudno nieraz, ale warto próbować. Zawsze warto.

Beata Pawlikowska

Życzę wam wszystkiego co najlepsze, żeby 2015 był dobry, po prostu, żeby przyniósł jak najwięcej szczęścia, miłości, marzeń, przyjaźni i pięknych wspomnień. I mam nadzieję, że dziś będziecie świetnie się bawić, że zapomnicie o zmartwieniach, smutkach i łzach (chyba, że ze szczęścia) i będziecie wspominać ten "przełom" jako udany. Ja też będę się bawić, trochę inaczej, ale wzniosę kieliszek szampana i poślę życzenia dalej. Do zobaczenia w nowym roku! :)

PS. Od 2 stycznia nie będzie mnie tu jakiś czas, postaram się jak najczęściej, ale wiadomo, różnie bywa. Mogę wrócić do początku bloga i pisać raz w miesiącu, jednak wolałabym nie, odzwyczaiłam się w końcu. Jak się ulokuję i trochę przestawię na to "nowe życie" w Krakowie, to dam znać. Ściskam mocno!

23 grudnia 2014

"Chcę dziś poczuć magię tych świąt"

Ostatnie dni wykańczają mnie fizycznie, budzę się rano i nie wiedząc kiedy, kładę się spać. I nie, to nie za sprawą przedświątecznych przygotowań - jeśli o to chodzi, to jesteśmy z mamą trochę w tyle. Czas mijał mi na remoncie pokoju  Marianny. Brakuje mi doby, za mało godzin, za mało dni. Mam wrażenie, że nie dam rady, tak wiele do zrobienia, a tak mało czasu. Przez ten pośpiech zaniedbuję wszystkich dookoła.

Jednak z drugiej strony ten przedświąteczny chaos jest idealną porą na wspomnienia. A od Asikowej nominacji wspominam coraz częściej. Tak bardzo potrzebuje dobrych myśli i słów. Słów, dzięki którym mogę zatrzymać się w tym pędzie, które ogrzewają moje serducho. Nawet nie wyobrażacie sobie jak wiele ten krótki postój wnosi do tych, mijających w mgnieniu oka, dni. Dni, tak zimnych, deszczowych, grudniowych. Święta powinny kojarzyć się z domowym ogniskiem, pełną miłości i ciepła atmosferą, czułością otulającą jak najdelikatniejszy koc, z choinką, kolędami, zapachem wspaniałych potraw, ze śniegiem, którego nie ma i pewnie nie będzie. Ale podczas świątecznej gorączki zupełnie nie potrafię się na tym skupić. Zresztą, u mnie nigdy nie było takich świąt... Takich niewymuszonych, nie z konieczności, bo tak się przyjęło i tak musi być. Z wiekiem dostrzegłam, że większą wagę przykłada się do wypełnienia religijnej tradycji niż do prawdziwej, rodzinnej atmosfery.

Znosiłam to dzielnie, bo im starsza byłam, tym bardziej rozumiałam wartość tej tradycji. Znosiłam to do dzisiejszego dnia, ale w pewnym momencie coś we mnie pękło. Nie wiem, czy to dlatego, że po prostu miałam kiepski dzień i wszystko doprowadzało mnie do łez, czy może przestałam się łudzić, że to rzeczywiście jest po coś. Ale zrobiło mi się tak cholernie smutno, że aż pomyślałam "chcę już się wyprowadzić, mam dość tej sztuczności". A gdy emocje opadły, zdałam sobie sprawę z tego, że złe miałam myśli. Bo to wcale nie jest sztuczne. Widzę ile wysiłku wkłada Irina, by wszystkie dania były idealne, ile wysiłku wkładam ja, by każdy kąt był wysprzątany, by choinka była ładniejsza niż rok wcześniej, by w każdym pokoju pojawił się stroik... To taki rytuał. Odkąd tata sezonowo pracuje w przedszkolu, czyli od jakiś 10 lat, zasiadamy do stołu najwcześniej przed godziną 18, a nie gdy pojawi się pierwsza gwiazdka. W Wigilię tata zawsze ma dzienną zmianę, tak samo jak w Nowy Rok. Nigdy nie czytaliśmy Pisma Świętego, nigdy nie było prezentów pod choinką, nigdy nie zapukał do drzwi niespodziewany gość, żaden zwierzak nie przemówił ludzkim głosem, nigdy nie śpiewaliśmy wspólnie kolęd. Jakoś w szkole średniej zaczęłam bardziej świadomie patrzeć na ten obrządek, chciałam poczuć prawdziwą magię Bożego Narodzenia. Zadawałam pytania, na które nie dostawałam satysfakcjonujących odpowiedzi, więc niedobór wiedzy zamieniałam w czyny. Chciałam wewnętrzną moc wnieść do domu, do rodziny. Zaczęłam czytać fragment Biblii przed kolacją wigilijną, zaczęłam chodzić na pasterkę (wcześniej nie dawałam fizycznie rady), zaczęłam robić stroiki (jednak w tym roku zabrakło mi materiałów, czasu i chęci, kupiłam gotowy, ale jakoś mnie to nie pocieszyło), zaczęłam kupować prezenty, co okazało się kompletnie bez sensu, bo zawsze z mamą kupowałyśmy jakieś drobiazgi w imieniu każdego, wysilałyśmy się we dwie, kiedy pozostali nie kiwnęli palcem, zawsze wiedziałam co dostanę, bo sama wybierałam prezent, a później go pakowałam. W tym roku lepiej nie jest. Przy rozpakowywaniu będę udawać, że kompletnie nie spodziewałam się takiego podarunku, mimo, że wszyscy wiedzą, jaka jest prawda... to dopiero żałosne, co?

Dziś uświadomiłam sobie, że moje wyobrażenia o cudownych świętach w gronie najbliższych nie spełnią się dopóki nie będę miała własnej rodziny. Wiecie dlaczego właśnie teraz mnie to smuci? Bo dopiero niedawno zaczęłam poważnie myśleć o rodzinie, o tym jaką ma wartość, o tym, że sama chciałabym taką mieć. Że chciałabym mieć męża, któremu przysięgałabym przed Bogiem miłość aż do śmierci (nagle ślub kościelny zaczął mieć dla mnie znaczenie). Że chciałabym mieć dom, w którym aż będzie kipiało od dobrych uczuć, w którym, mimo sprzeczek, zmartwień i problemów, będziemy razem. Nie wiem czy to nie naiwne podejście, ale stało się ono moją najdroższą wartością, pozmieniałam trochę priorytety, odkąd zaczęłam wierzyć w miłość, odkąd zaczęłam kochać. Zasady miałam zawsze, ale czym one są, jeśli nie ma podstaw, by móc i chcieć je utrzymać? Teraz jest inaczej, lepiej. Jednak im bardziej uświadamiam sobie to wszystko, tym bardziej psuje się wizja świąt panująca w moim domu. Ale nadal wierzę w magiczną atmosferę, którą mimo wszystko będę w stanie dostrzec. Atmosferę, którą na pewno poczuję, gdy będę miała za sobą te wszystkie przyziemne sprawy, to sprzątanie, gotowanie, pieczenie, gdy na spokojnie usiądziemy przy stole, gdy złożymy sobie życzenia i ucałujemy nawzajem. Tak, wtedy na pewno będzie magicznie. Musi być.

(czasem nieumiejętność robienia zdjęć wychodzi na dobre)




Tak więc, moi kochani, chciałabym, żebyście poczuli tę magię, niezależnie od tego, czy lubicie święta, czy je obchodzicie, czy macie inną wiarę. Chciałabym, żeby uśmiech nie schodził wam z twarzy, żebyście wspominali to co dobre, żebyście myśleli o tych, których wam brakuje, ale żebyście myśleli w taki sposób, który ogrzeje serducho, a nie wyleje na nie kubeł zimnej wody. Chciałabym, żeby było rodzinnie, mimo wszystko i w miarę możliwości, żebyście nie traktowali siebie nawzajem jak obcych ludzi. Żebyście nie tracili nadziei i wiary, żeby miłość dawała wam siły, a nie podcinała skrzydła. Chciałabym, żebyście przeżyli te święta tak, jak najbardziej wam pasuje, żebyście nie mówili później "nareszcie już po!", żebyście zachowali chociaż jedno ciepłe wspomnienie tych dni. Bo wszyscy doskonale wiemy jak bardzo wspomnienia podnoszą na duchu. I tego wszystkiego życzę wam z całego serca!

14 grudnia 2014

Ogrzejmy zmarznięte serca dobrem naszych myśli

Wiedziałam, że Asia nie pominie mnie w swojej nominacji dobrych myśli, zwłaszcza, że to wyjątkowa nominacja. Z myślą o Kordianie, z myślą o załagodzeniu jesiennych wichrów, z myślą o chwilowym przeniesieniu się w piękny raj wspomnień. Dziękuję więc Rudzielcu, dziękuję Shadow, która również zaprosiła mnie do podróży w czasie. :) Przyznam szczerze, że ciężko było mi zebrać się w sobie, by cokolwiek napisać, mimo, że wspomnienia krążą w mojej głowie cały czas. Bardzo chciałam opowiedzieć o mojej miłości, bo to zawsze koiło moją przelękniętą duszę, jednak stwierdziłam, że nie jest to najlepszy moment. W tych okolicznościach boję się, że moje zranione serce mocniej odczuje ból tego, co było. Mam jednak nadzieję, że kiedyś o tym przeczytacie. Tymczasem zaczynajmy... co prawda bez wina i bez ogniska, ale wyobraźcie sobie, że siedzimy wszyscy razem gdzieś nad jeziorem, pod rozgwieżdżonym niebem, w letnią, ciepłą noc. Pijemy słodkie wino i dzielimy się tymi dobrymi myślami przy dźwiękach gitary. Brzmi wspaniale, prawda?


Za głębokimi, wzburzonymi wodami i lękami przed ciemnością, 
jest wzgórze skąpane w słońcu, gdzie odnajdziesz harmonię.
Dla Ciebie, aby znaleźć harmonię.

(...)

Słyszę małe rzeczy w przepływającej przeze mnie krwi.
Jak cicha melodia.

Czuję całym sobą, chcę rozbrzmiewać.
W nowym pięknym brzmieniu. 

Wakacje 2010 - "Paradise City"
Najlepsze lato mojego życia. Spędziłyśmy z Asią ponad 3 tygodnie razem, trochę u niej, trochę u mnie. Każdy dzień był niesamowity, nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak wtedy. Lewe robienie drinków, picie w parkowej altanie podczas burzy z piorunami i powrót pieszo w wielkiej ulewie. Szlajanie się po garażach, wyjazdy do Krakowa, świrowanie na ławce przy Bramie Floriańskiej, ognisko u Wandala, które ktoś niesłusznie określił stypą. Później koncert Perfect'u, przesiadywanie u Henia, nad Trzynastką, rysowanie w pracy i tańce wokół stołu. Zwiedzanie Poznania i magiczne "still loving you" zaśpiewane w oczekiwaniu na pociąg do domu. Nikt nigdy nie zaśpiewał mi piękniej. Nikt nigdy niczego nie zaśpiewał tylko dla mnie w taki sposób i z takim uczuciem na środku dworca ani gdziekolwiek indziej. Trudno z tych chwil wybrać jedną do opisania, bo wszystkie były wspaniałe, nawet, jeśli o niektórych lepiej nie mówić, żeby się nie kompromitować. Ale właśnie przypomniały mi się dni, kiedy Asia robiła w pracy baner na "Zaćmienie", kiedy siedziałyśmy po kilka godzin w pokoju pijąc za dużo kaw, słuchając muzyki z telefonu, bo była lepsza niż w radiu. Kiedy w przerwach tworzyłyśmy dzieła sztuki (te mazaje były naprawdę bardzo ambitne), które mam zachowane do dziś, bo taka jestem sentymentalna. Kiedy robiłyśmy zdjęcia tych dzieł i nie tylko. Kiedy wymyślałyśmy choreografię (o ile choreografią można nazwać te dziwne ruchy) do "The way you make me feel" Michaela Jacksona i "Amnezji" Kultu. Tak, właśnie postanowiłam obejrzeć filmiki, żeby to sprawdzić. I nie, wcale nie popłakałam się ze śmiechu, w końcu to żaden problem zachować powagę oglądając nasz taneczny szał. Psuło nam się trochę w głowach od tej kawy, ale takie psucie to ja mogłabym mieć zawsze, serio.

(na Floriańskiej udajemy, że nas nie ma...)

Później przyjechała do Polski Agnes, koleżanka z podstawówki. Oj, wtedy też było cudownie. Codzienne spotkania we czwórkę, przesiadywanie na garażach, grill w babskim gronie, milion pamiątkowych zdjęć. Dwudniowy wyjazd do Szczawnicy, gdzie moje wakacyjne szczęście osiągnęło apogeum. Lepiej być nie mogło. O ile pamięć mnie nie myli, były to jedyne wakacje podczas których ani jednego popołudnia czy wieczora nie spędziłam w domu, a jeśli nawet, to w nikłych ilościach. Cieszę się, że miałam szansę zgromadzić takie wspomnienia i liczę na to, że jeszcze kiedyś przeżyję chwile takie jak te, bo cholernie za nimi tęsknię.

(...a na garażach AR sprzedaje mi takie wieści, że ho ho)


Lipiec 2011 - "Rainy Days"
Wyjechałam do Birmingham, teoretycznie w poszukiwaniu pracy, praktycznie nic z tego nie wyszło, więc uznajmy, że po prostu wyjechałam. I mimo wszystko, był to magiczny czas. Inny kraj, inne miasto, inni ludzie, inne narodowości, inny język. Różnorodność, oryginalność, lepsza jakość bytu... dla mnie po prostu raj. Powiedzmy, że od pierwszego wejrzenia zakochałam się w deszczowej Anglii, mimo, że nie znoszę takiej pogody. Ale tam mnie urzekła. Zakochałam się, lecąc samolotem, spoglądając w dół na zachmurzone niebo, maleńkie domy i ulice."Jestem w niebie!" powtarzałam jak w amoku. Nawet nie jestem w stanie ująć słowami tego, jak bardzo to miejsce mnie zachwyciło (nie, nie mam na myśli nieba). Co prawda, nie ma tam nic szczególnego, ale to zupełnie inny świat, który tą odmiennością mnie ujął.

"lecę ponad chmurami"

Podczas jednej z niedziel, wybraliśmy się z Anettą i Alim do pobliskiego parku. Akurat odbywał się festyn hinduski. Nie ma co się dziwić, w Birmingham większość mieszkańców to hindusi. Park wielkością przypomina moje małe miasteczko i nigdy w życiu nie widziałam większego, serio. Coś pięknego. Obserwując tych wszystkich ludzi, ich zachowanie, mowę, ubiór... jeszcze bardziej zapragnęłam poznać ich świat. Pomyślałam wtedy: "kiedyś pojadę do Indii, muszę! to będzie przygoda życia, przysięgam." Kiedy odwiedzałam sklepy z hinduską odzieżą, widziałam przepiękne sari, mieniące się bransolety i naszyjniki, moje turystyczne myśli rosły w siłę. Jeśli jeszcze nie wiecie, a na pewno nie wiecie, bo nigdy nie wspominałam, jestem wielką fanką bollywoodzkich filmów. Tak, uwielbiam te wielogodzinne taneczne historie miłosne, mniej lub bardziej tragiczne, z hipnotyzującą muzyką w tle. Mogłabym oglądać całymi dniami i nigdy mi się nie znudzą. Ale wracając... wiecie co najbardziej mi się spodobało? Tolerancja. Nie mówię, że u nas jej nie ma, bo jest. Tylko w takim stopniu, że łatwo można ją przeoczyć. A tam widziałam ją po prostu wszędzie, mogłabym podawać przykłady, ale nie o to chodzi. Tolerancja rzucała się w oczy, nie wiem jak jest w innych miastach, ale w Birmingham to aż zaskakujące. Szkoda, że u nas nie jest tak bardzo zauważalna. Może dlatego tak bardzo zapadło mi to w pamięć. Generalnie wakacje mogę uznać za udane, mimo, że nie spełniłam głównego celu podróży, to wiele zobaczyłam (pozornie), porównałam, nauczyłam się, cóż, wewnętrzne przeżycia zawsze będą u mnie na pierwszym miejscu. Gdybym wtedy nie miała przed sobą ostatniego roku nauki, zostałabym tam na dłużej, to pewne. Kto wie, może byłabym tam do dziś. A tak, wróciłam w połowie sierpnia, z obawą, że nie wrócę, bo akurat wybuchły zamieszki w całym mieście i ryzykowne było opuszczanie domu. Zresztą, w domu też nie było do końca bezpiecznie, w niektórych dzielnicach chuligani wybijali szyby, włamywali się, okradali, bili i podpalali. Jednak pomimo tego, cały pobyt wspominam bardzo ciepło i z chęcią pojechałabym jeszcze raz, może niekoniecznie do miasta, ale po prostu na wyspy.

Sierpień 2013 - "Góry me wysokie"
Wtedy pierwszy raz w życiu wyjechałam na urlop. Tak, tego się nie zapomina, zwłaszcza, jeśli to jedyna praca jaką się miało, mimo, że nie trwała zbyt długo. Wolne wykorzystałam najlepiej jak się dało, wyjechaliśmy ze znajomymi w moje ukochane miejsce, a raczej nasze miejsce, bo wszyscy mamy słabość do gór. Zawsze wybieraliśmy Pieniny i nic w tej kwestii się nie zmieniło, tam mamy najbliżej, choć nie ukrywam, że chcielibyśmy kiedyś pojechać w Bieszczady. Ale znowu zbaczam z tematu... Kilka dni spędzonych w Krościenku nad Dunajcem dało mi siły na kolejne tygodnie, jak zawsze zresztą. Góry to moja odskocznia od monotonii życia, skomplikowanych relacji i setek problemów. Odskocznia od wszystkich negatywnych emocji, od zagubienia duszy i rozterek serca. Tam powietrze jest lżejsze, niebo jest bardziej niebieskie, słońce ma intensywniejszy blask, ludzie są bardziej otwarci, a wspinanie się na szczyt krętymi szlakami nie jest tak męczące jak mogłoby się wydawać. Ten wysiłek jest największą radością podczas całego pobytu. Że się udało. Że nie zabrakło sił, wytrwałości, czasu, energii. Że nie zabrakło pomimo marudzenia, zmęczenia i łez. Najlepsza nagroda jaka może być to te wszystkie wspaniałe widoki, którymi nie sposób się nie zachwycić.

<3

Jednak największym wyzwaniem nie było wejście na taras Trzech Koron (kolejka z tarasu na szczyt była za długa, żeby czekać...), a droga powrotna. Postanowiliśmy, że wrócimy piechotą do Krościenka, że to przecież niedaleko. Oczywiście byłoby niedaleko, gdybyśmy wracali tą samą trasą, którą się wspinaliśmy. Ale musieliśmy inaczej, przecież nie bylibyśmy sobą, a poza tym "pozwiedzamy trochę, poznamy nowe miejsca, wrócimy prostą drogą, będzie super", jak stwierdziła AR. Jak powiedziała, tak też się stało, chociaż sprzeczałabym się z tym "będzie super", bo super nie było, zwłaszcza, gdy nogi zaczęły nam włazić do d... tyłka, po prawie dwugodzinnym spacerze. Zwiedziliśmy okoliczne wsie, widoki rzeczywiście były piękne, ale upał i wędrówka przypominająca syzyfowe prace w końcu dały nam się we znaki. Końca nie było widać. Nie wiem jakim cudem, ale udało nam się wreszcie zatrzymać busa, którego kierowca skończył swoją zmianę, ale chętnie zabrał nas do miasta. Dziwił się, że wybraliśmy się pieszo, przecież "szlibyście do samego wieczora albo i dłużej, przecież to strasznie daleko!". No tak, kto mógł przewidzieć, na mapie wyglądało to inaczej. Trochę przeceniliśmy własne możliwości, jednak grill na zakończenie dnia sprawił, że zapomnieliśmy o zmęczeniu. Zresztą, kto by się przejmował, w końcu byliśmy w górach!

(ciężka droga powrotna, ale jaka piękna)

Listopad 2014 - "Kochana"
Kiedy zobaczyłam moją Asię na krakowskim dworcu nie mogłam uwierzyć, że naprawdę tu jest. Że mogę ją przytulić, usłyszeć jej głos i powiedzieć "nareszcie!" po dwóch latach nieustającej tęsknoty, po dwóch latach niewidzenia się. To niesamowite uczucie. Chciałam zatrzymać trochę tej magii, ale nie dało się, głównie przez tradycyjne powitanie Patryka, który słowami "znowu nic nie urosłaś" wszystko zniszczył. Tak, właśnie tak. Nawet sobie nie wyobrażacie jak potrafi mnie to zirytować, jednocześnie stawiając na ziemi. Bo z drugiej strony zrozumiałam, że to wcale nie jest sen, że to dzieje się naprawdę. Jak widać, wszystko ma swoje plusy i minusy. Ale mniejsza z tym. Rozmowy w kuchni do czwartej nad ranem, spacer po rynku i naszej ulubionej Floriańskiej, chwila refleksji w Kościele Mariackim, totalna głupawka w tramwaju, picie wina nad zalewem ku pamięci, domówka na której mieszanie nie wywołuje efektów ubocznych, czekanie na opóźniony pociąg... Mogłabym wymieniać bez końca, ale każda chwila była po prostu cudowna, niezależnie od tego, czy było to picie kawy w ekspresowym tempie, by później bez pośpiechu pić wino z Iriną, śniadanie w kfc w towarzystwie niezbyt miłego pana, którego Asia sprytnie pogoniła czy przytulenie się, tak po prostu. Nasze spotkania zawsze działają jak katharsis, możemy oczyścić się ze złych myśli, z problemów, zmartwień, możemy naładować akumulatory i po prostu cieszyć się tym, że jesteśmy razem. Te dni były jak światełko rozjaśniające tunel tego paskudnego listopada. Jak cień nadziei, że będzie już tylko lepiej, jak siła, która umocni tęsknotę i nieobecność, jak wiara, że tym razem nie będziemy tak długo czekać. Ta siła była, w końcu nie płakałyśmy. Brak łez nie był przecież zły, wręcz przeciwnie. Podświadomie czuję, że to coś dobrego, ot, po prostu, jak symbol, znak z nieba. Potrzebowałyśmy tego jak nigdy wcześniej. I to wspomnienie jest najcieplejsze, najżywsze, grzeje moje chłodne serducho najmocniej i mam nadzieję, że też poczuliście to ciepło choć trochę.

(ulubiona ściana z obrazami przy Bramie Floriańskiej)

Przekazujmy dalej te dobre myśli, ognisko jeszcze nie wygasło, wina nie zabrakło, gitara wciąż gra, więc korzystajmy!

Carrie
L.M. Kamińska
Iluvia 
vbsdf
Natalia

Czekam na Wasze wspomnienia, ale oczywiście nie zmuszam. Jednocześnie zaznaczam, że pierwszy raz przekazuję nominację dalej, więc chyba warto się nad tym zastanowić, prawda? ;)

6 grudnia 2014

Drogi jesienny pechu, czy widzisz mój środkowy palec?

Nie sądziłam, że przestaniemy darzyć się sympatią tak nagle, w końcu zawsze było między nami dobrze, choć wiadomo, zdarzały się różne nieprzewidziane sytuacje, o których wolałabym zapomnieć, które chciałabym wyrzucić z pamięci raz na zawsze. Ale lubiliśmy się przecież, co nie? A teraz cię nienawidzę. Dokładnie tak, nienawidzę, nie przesłyszałeś się. Zasłużyłeś sobie na tę chwilową chęć zrzucenia cię w przepaść. Chwilową, bo pewnie niedługo mi przejdzie, ja w końcu nie potrafię nienawidzić. Mam za miękkie serce, rozpływa się zawsze, gdy ktoś zapragnie je ukoić. Ale zaraz... ty przecież tego nie zrobisz, chyba, że kiedyś tam, w przyszłości, kiedy zdasz sobie sprawę, że zawaliłeś na całej linii. Mogę na to liczyć jak na deszcz w czasie suszy.

Odkąd pamiętam miałam na pieńku z twoim kumplem. Uwielbiał mi robić na złość, oj, uwielbiał. Wciąż nie rozumiem dlaczego, przecież byłam dla niego miła. Ale chyba to zrozumiał, bo podczas naszego ostatniego spotkania nie dokuczał mi wcale. Może dawał mi fory, bo wiedział, że teraz ty się ze mną podroczysz. Co ja mówię, jakie podroczysz... znęcałeś się nade mną, aż bolało! Świnia jesteś i tyle. Tyle chłodu wlałeś w moje serce, tyle zadałeś ran, że nie jestem w stanie tego czasem zrozumieć. Jeszcze jakby tego mało, to moich bliskich też zraniłeś, chyba nawet bardziej niż mnie. Dlatego nawet nie wiesz jak się cieszę, że mnie opuściłeś. Tym bardziej cieszę się, że nie spotkamy się prędko. I to daje mi taką ulgę, nawet sobie nie wyobrażasz... jakby spadł mi z serca stu kilowy głaz. Jakby ktoś ściągnął z moich pleców bagaż tak ciężki, że aż bałam się, że złamie mi kręgosłup.

Teraz będzie już tylko lepiej, wierzę w lepsze jutro, a twoja obecność była jak złe wspomnienie, które trzeba zastąpić nowymi, pięknymi chwilami. Chwilami, mającymi na celu załagodzić smutek, który teraz będzie się wlókł jak cień, żeby czasem o tobie nie zapomnieć. Ale tego możesz być pewien, nie sposób wymazać z pamięci takiego drania jakim się okazałeś. Choćby człowiek był szczęśliwy, to w duszy pełno jest tego, co porusza do szpiku kości. Wiesz o tym doskonale. Jednak ta świadomość nie zasłoni mi piękna świata, piękna ludzkich serc, piękna słów, bez względu na stan ich prawdziwości. Nie mogę znów się poddać, twój czas minął, mój trwa i będzie trwał jeszcze długo. Będzie trwał w dobroci większej od tej, którą mi ofiarowałeś. Zresztą, jakiej większej? Żadnej dobroci od ciebie nie dostałam, w tym roku pokarałeś mnie perfekcyjnie. Więc każdy uśmiech od losu będzie jak wygrana na loterii, wyobraź sobie, że potrafię to docenić. Już nic mi nie zrobisz, nic w ciągu nadchodzących dwunastu miesięcy. Na odległość możesz mi nagwizdać, wiesz? A ja i tak tego nie usłyszę. Czas powiedzieć do zobaczenia, bo nasze spotkanie jest nieuniknione, tak czy siak. Napisałam do ciebie po raz pierwszy i mam nadzieję, że po raz ostatni. Po raz ostatni w taki sposób.

(źródło: weheartit.com)

Tak więc żegnam się z tobą, ironio losu. Żegnam się ładnie środkowym palcem, bo mam do ciebie szacunek taki sam, jaki ty masz do mnie. Żegnam się z tobą, przekleństwem tego roku, które zawsze będzie przypominać o tym, co przykre. Żebyś tylko więcej razy nie wyrządzał tyle krzywd, bo jak zobaczę, że nie posłuchałeś, to przysięgam, że pożałujesz. Wcale nie żartuję, brzmi jakbym żartowała? Właśnie. Żegnaj wyjątkowy pechu. Żegnaj moje nieszczęście. Umieraj w bólu i wracaj w cierpieniu, żebyś poczuł to, czym obdarowałeś innych, nie tylko mnie, bo ja to tylko maleńki listek na łamiącym się drzewie. Przecież wiesz. Żegnaj listopadzie, najgorszy miesiącu tego roku.